Co jest lepsze: patrzeć bezradnie z przejścia dla pieszych, przez które nie możemy przejść, na odjeżdżający tramwaj czy zginąć pod kołami rozpędzonego do 80 km/h samochodu, próbując zdążyć na odjeżdżający środek komunikacji miejskiej?
Głupie pytanie, oczywiście, że to drugie.
Przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy patrzę codziennie na wrocławian. Poważnie: jakim idiotą trzeba być, żeby przebiegać bezmyślnie przez bardzo ruchliwą ulicę (np. przy przystanku Most Grunwaldzki) i ryzykować życie dla autobusu?
W jakimś stopniu rozumiem facetów, którzy są bardziej wysportowani i mają większe szanse na przeżycie. Ale kiedy widzę wymuskane lasie na obcasach, których chodzenie przypomina spacer po ruchomych piaskach pod wpływem alkoholu, to ręce mi opadają. Bo kiedy biegną, to… po prostu nie zdają sobie sprawy w jakim są niebezpieczeństwie.
Zdają się mówić:
„Spoko, to w końcu tylko życie! Wiadomo przecież, że trzeba być szybkim i sprytnym w dzisiejszych czasach. Tylko frajerzy czekają na światłach. No, przebiegłem/am [co z tego, że za Tobą jakiś kierowca dostał zawału i już oczyma wyobraźni widział siebie siedzącego w więzieniu za nieumyślne spowodowanie śmierci]. To teraz wejdę do autobusu”.
A tu psikus! Autobus nabity jak konserwa rybna!
„Nie szkodzi, trzeba być sprytnym. Nie mogę poczekać na kolejny autobus, bo był(a)bym nieżyciową ciotą, dlatego po prostu z głupim uśmiechem wbiję się na siłę. Nie ma miejsca? Zawsze jest miejsce”.
Z tyłkiem przy suficie, z twarzą przylepioną do szyby odjeżdża w swoją stronę. Ja spoglądam z pasów, wciąż czekając na zielone.
Paweł Wojciechowski