Film Klasyka Magazyn Recenzja 

Martwe zło, czyli jak przestałem się bać i pokochałem camp

Myślę, że debiut reżyserski Sama Raimi jest popularny nawet wśród osób, które Martwego zła z 1981 roku nie widziały. Produkcja uzyskała status kultowego dzięki czemu nie tylko doczekała się kontynuacji, ale również sequeli oraz obrazów nawiązujących do głównego motywu filmu (jak choćby Ash kontra martwe zło dostępny na platformie Netflix). Nie jest to typowy horror, a utwór ocierający się mocno o camp, stąd na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu. Warto jednak spróbować dać się porwać Martwemu złu.

Sama Raimi balansuje w swoim filmie pomiędzy horrorem a komedią, umiejętnie wykorzystując różnorakie kreatywne pomysły, które pozwoliły ukryć mały budżet produkcji. Fabuła jest bardzo prosta – grupa znajomych jedzie wypocząć do domu położonego w lesie. Już od samego początku kamera prowadzona jest w sposób mający wzbudzać napięcie – ujęcia zza drzew świadczące o śledzeniu, szybkie zbliżenia, kręcenie z ręki. Dodatkowo – lichy most, który muszą pokonać bohaterowie, świadczy o tym, że jest to droga w jedną stronę. Studenci w domku – wyglądającym mało zachęcająco – znajdują księgę zmarłych i nagraną na taśmę wiadomość. Nieświadomie wywołują demony, co prowadzi do katastrofalnych skutków.

Oglądając Martwe zło, należy mieć na uwadze skromny budżet, którym dysponowali twórcy. Tym samym trudno mówić o efektownych efektach specjalnych, choć podkreślić trzeba, że film wciąż ma swój niebywały urok z uwagi na pewne niedociągnięcia. Jednocześnie reżyser wykazał się odwagą i nie zrezygnował z trudnych do nagrania scen, zatem ujrzymy dużo krwi, cięć i ran. Demony, jak i przeobrażenia, którym ulegają bohaterowie, wyglądają naprawdę nieźle – nie powiem, że nie wzbudzi uśmiechu na ustach, ale przy zgaszonym świetle charakteryzacja potrafi podnieść ciśnienie u widza.

Sukcesem Martwego zła jest przede wszystkim kreacja Bruce’a Campbellego, który zresztą wystąpił nie tylko w kontynuacjach filmowych, ale również w serialu. Campbell w roli Ashley’a wypada zadziwiająco naturalnie – conajmniej jakby aktor na co dzień biegał z łopatą czy piłą mechaniczną. Mówiąc całkowicie poważnie, amerykański odtwórca roli wyróżnia się na tle pozostałej ekipy filmowej, która wypada groteskowo – ich przesadzone gesty oraz mimika sprawiają, że bohaterowie wyglądają śmiesznie.

Decydując się na seans Martwego zła Sama Raimi, byłam gotowa na zły (ale przy tym dobry) seans. Brałam również pod uwagę fakt, że film mógł się już znacznie postarzeć i po prostu nie sprostał upływowi czasu. Projekcja amerykańskiej produkcji była jednak zaskakująco satysfakcjonująca – nie zważając na banalną historię, sposób kreowania przestrzeni oraz postaci głównego bohatera sprawiają, że całość nabiera słodko ironicznego klimatu, chwytając za serce. Gdy przełamie się obawę przed campowym (lub pewnie dla niektórych kiczowatym) stylem, można nie tylko pośmiać się, oglądając Martwe zło, ale również obejrzeć kilka scen w faktycznym napięciu. Pomimo upływu lat odnoszę wrażenie, że produkcja Sama Raimi potrafi zaangażować mocniej niż niejeden współczesny horror.

ocena: 7/10

Related posts

Leave a Comment