Siedzę przy biurku w swoim pokoju, kolejną godzinę gapię się w świecący ekran. Po mojej prawej stronie nieposkromiony stos papierów, książek, płyt, grafitowych wkładów i temperówek wciąż rośnie w siłę; powoli zaczyna wyglądać tak, jakby miał zamiar wytworzyć w swoich zakamarkach klasowe społeczeństwo i doprowadzić do rewolucji o zasięgu ogólnomieszkaniowym. Za mną nie lepiej – krzesłem na kółkach nie mogę odjechać od stołu na więcej niż dziesięć centymetrów; w końcu nie jestem istotą na tyle wszechwładną, by ot tak zniszczyć ten malowniczy stos uformowany ze zbieraniny szkolnych książek, kabli i ubrań. Najlepsza część tego ogólnie pojętego chaosu jednak ma miejsce tuż nad moją głową – monstrualna wprost chmara rzeczy, które powinnam zrobić, najlepiej teraz, zaraz, tutaj. Bo tak, bo tak należy, bo tak trzeba, bo przecież chciałam, bo przecież ktoś pomyślał, że ja zrobię, bo przecież… I tak dalej. Ciemne chmury, które cały czas dostrzegam w oddali kątem oka, które cały czas nade mną wiszą, które zakłócają mi moją naturalną beztroskę, przypominając mi zarówno o tym, że muszę wziąć się do roboty, jak i o tym, że absolutnie nie chcę tego czynić. Dzwoni mój telefon – kolejny obowiązek wpisany w chyba już ostatnie puste miejsce w moim kalendarzu. Normalna osoba w tym momencie by wstała i zaczęła robić to, co do niej należy. Hahaha. Jaaaaasne. Już widzę, jak wszyscy biegną. O, aż się kurzy. Jednak na takie trwałe kunktatorstwo (świetne słowo, nie? polecam sobie zapisać i błysnąć w odpowiednim momencie; oznacza mniej więcej to samo, co jeszcze bardziej przeze mnie lubiana prokrastynacja) trzeba czasami znaleźć wymówkę. Najprostsza – słuchanie muzyki. Przecież trzeba się rozwijać, trzeba pielęgnować swą wrażliwość na sztukę… I tak dalej, i tak dalej. A czego posłuchać? Dziesięciu utworów z dzisiejszego zestawienia, specjalnie na tyle zróżnicowanych, by każdy znalazł coś dla siebie. (Podana kolejność absolutnie przypadkowa, bezaluzyjna, nie sugerująca ważności czy poziomu kawałka, ale, oczywiście, amatorów teorii spiskowych jak zwykle serdecznie zapraszam do zabawy). 1. Revolution Saidah Baba Talibah Kanadyjska Pierwsza Dama Bluesa, zdobywczyni Soundclash Music Award, w 2011 Saidah Baba Talibah zadebiutowała swoim pierwszym albumem (S)cream; jest też żywym dowodem na to (choć przyznaję to niechętnie), że w polskim radiu można czasem usłyszeć dobrą muzykę. Utwór powyższy zachwyca tekstem, gitarową solówką oraz głosowymi możliwościami wokalistki; warto też chociaż raz zobaczyć teledysk, bo, choć dla mnie niezrozumiały, ma ogromne walory artystyczne. Polecam ten kawałek zarówno do sprzątania pokoju czy mieszkania (khe, khem), jak i podejmowania comiesięcznych postanowień o poważnych zmianach w swoim życiu (może, za sprawą tej piosenki, tym razem wyjdą?). 2. The House of the Rising Sun The Animals Kto kiedyś próbował grać na gitarze, wie, o co chodzi. Powyższy utwór jest coverem znanej ballady folkowej (inne wykonania, przez swą odmienność również warte posłuchania: Nina Simone, The White Buffalo – z zupełnie innym tekstem – a nawet nasz rodzimy Kult, i to w zaskakującej, polskiej wersji językowej!) dokonany przez jeden z najpopularniejszych brytyjskich zespołów lat 60. Piosenka owa, zbudowana na pięciu akordach, przez wielu uważana jest za przejaw absolutnego geniuszu zamierzchłej już niestety przeszłości – kwestia gustu, ale pewnym jest, że warto choć raz jej posłuchać i przeczytać jej tekst, tęsknym, ale również pełnym gniewu głosem wyśpiewywany przez niejakiego Erica Burdona. 3. Asta II Leszek Możdżer, Lars Danielsson, Zohar Fresco Płyta najlepszego jazzowego trio wszech czasów pt. The Time powinna być kojarzona przez każdego… Świta coś? Tak, dobrze, to właśnie ta, na której znajduje się cover Smells Like Teen Spirit, przez jednych uważany za wyraz geniuszu, przez drugich za profanację. Jednak przyznać trzeba, że cała płyta po prostu zachwyca, zarówno misternymi kompozycjami, jak i ogólną wirtuozerią artystów. Asta II jest logicznym dopełnieniem utworu otwierającego album (pod tytułem, uwaga, Asta), spokojnym, harmonijnym, przeznaczonym do wieczornego, samotnego słuchania na możliwie najlepszych słuchawkach. Wokal Zohara (na co dzień przecież perkusisty) zachwyca i sprawia, że krzyczymy o więcej, polecam więc również przesłuchanie Asty, Asty III… a najlepiej całej płyty. 4. Man in the Box Alice in Chains Czas na odrobinę cięższe klimaty, absolutną legendę, zespół, którego nie trzeba przedstawiać, bo każdy powinien go znać, a nawet jeżeli jest inaczej, to jego muzyka mówi sama za siebie. Utwór Man in the Box nie jest utworem o miłości, żalu, potępieniu ani niespełnionej nadziei, według autora opowiada o cenzurze w środkach masowego przekazu (choć przeciętny słuchacz może mieć trudności z takim postrzeganiem tej chaotycznej zbieraniny przypadkowych, zdawałoby się, słów). Jako że człowiek, który dzieło to popełnił, podczas jego tworzenia stanowczo był pod wpływem narkotyków (co zresztą sam przyznał w którymś z wywiadów), w tym wypadku lepiej skupić się na muzycznych walorach utworu – rozpoznawalnym głównym riffem i linią melodyczną, która stanowczo przeczy tezie, jakoby wokaliści cięższych gatunków nie mieli umiejętności. Warto. 5. Koncert h-moll op. 35 Oskar Rieding Lubujący się w muzyce klasycznej, nie lękajcie się – nie zapomniałam również o Was. Jesteście znudzeni wszelkimi Mozartami, Haydnami i innymi Griegami? Zapraszam na dziewięć minut z Riedingiem, stosunkowo mało znanym, ale bardzo przyjemnym i pozwalającym docenić kunszt grającego go skrzypka (bo przecież wiadomo, że na akompaniatora siedzącego przy fortepianie absolutnie nikt nie zwróci uwagi – kłania się ciężkie życie klawiszowca). Trzy części (jak to zwykle w koncercie bywa), każda ładna i miła dla ucha. Nic dodać, nic ująć, tylko brać się do roboty i słuchać. 6. Perfection TesseracT (wersja z EP Perspective) Popełnił pewnego razu zespół wykonujący coś określanego przez niektórych jako progresywny metal (inni mogą godzinami kłócić się, ze jest to djent) pewną EP-kę (ang. Extended Play – zbiór piosenek nie na tyle długi, by nazwać go pełnoprawnym albumem, tzw. LP, ale też nie na tyle krótki, by przybrać miano singla) pod tytułem Perspective. Utwór Perfection na niej zamieszczony zdecydowanie wyróżnia się na tle ogólnej twórczości zespołu (który mnie osobiście nie powala) – jest to bowiem mistrzowskie połączenie stosunkowo zwyczajnego instrumentarium z bardzo dobrym wokalem i pięknym tekstem do osobistej refleksji. Możnaby dodać jeszcze parę słów, ale ten kawałek akurat obroni się sam, zapraszam więc do skorzystania z cioci YouTube. 7. Rape me Nirvana Last, but not least. Nirvanę zna każdy, jeden zachwyca się ich geniuszem (tak, ja też do nich należę), drugi uważa jej fanów za ludzi bez przyszłości. Wiadomo jedno: jest to zespół, którego piosenki nie powinny być analizowane, a wchłaniane szeroko pojętą duszą, tak więc napiszę tyle, że w ten utwór po prostu trzeba się zagłębić. Najlepiej samemu, leżąc we wcześniej już wspomnianych słuchawkach najlepszego sortu. Agata Słupska