Od lat pozostaje dla mnie zagadką dlaczego projekty filmowe Marvela, mimo niekiedy bardzo wątpliwej jakości, pozostają wciąż bardziej popularne niż te proponowane przez DC Comics. Jeżeli miałbym szukać jednego powodu tak dużego przywiązania widzów do tej marki, to nazywa się on Iron Man. Po drugiej, nieco rozczarowującej części, stołek reżyserski „Iron Mana” Jon Favreau oddał Shane’owi Blackowi, dotychczas znanemu bardziej z pisania scenariuszy. Jak się okazało, był to absolutny strzał w dziesiątkę. To co irytowało i pozostawiało wiele do życzenia w części drugiej, a więc akcja, tempo fabuły, zostało w „Iron Man 3” przełożone na największe zalety filmu. Co ważne, Black nie zapomniał jednak o lekkości fabularnej tej serii, dialogach, które stały się znakiem rozpoznawczym Tony’ego Starka. Tym razem rozdzielił je jednak bardziej po równo. Oczywiście niezmiennie błyszczy na pierwszym planie Robert Downey Jr. To dzięki niemu pierwszy film, mimo wszelkich znaków na niebie i ziemi zwiastujących porażkę okazał się takim sukcesem. Także i tutaj od początku do końca Downey bryluje, grając na luzie, brawurowo i z lekkością. „Iron Man” to jedna z tych niewielu komiksowych serii, która generalnie pozwala wielu aktorom mocno poszaleć. W tego typu filmach jak „Thor” czy „Kapitan Ameryka” nie mają oni zwykle wiele do grania. Tutaj jest inaczej. Niezmiennie świetnie z Downeyem współpracuje Gwyneth Paltrow jako Pepper Potts. Ważni są też przeciwnicy Starka – Mandaryn w genialnej, autoironicznej intepretacji mistrza Bena Kingsleya i zakskakująco dobry Guy Pearce odgrywający postać geniusza wojennego Aldricha Killiana. Jednak wszystko się kręci wokół Downeya. Black rozumie, że sukces jego projektu zależy właściwie tylko i wyłączenie od tego jak mocno skoncentruje się na fascynującym Tony’m Starku. „Iron Man 3” to idealne wręcz wzbogacenie tej postaci o nowe elementy – niesamowite przywiązanie do Pepper, determinację. Ciekawie też wypada wątek, w którym Stark poznaje młodego chłopca. Nie brak tam humoru, ale też pewnej specyficznej czułości, na którą Stark nie chce sobie początkowo pozwolić. Jednak Black nie przerysowuje tych elementów. Jeśli już coś jest w „Iron Manie 3” przerysowane to rzecz jasna sceny dynamiczne. Jednak nie można tego traktować jako zarzut, gdyż wszystkie sekwencje w których Stark walczy z kolejnymi poplecznikami Killiana, wyglądają szalenie efektownie, na czele ze sceną ratowania pasażerów Air Force One. Tym samym więc Black odrobił lekcję, której Jon Favreau (grający w filmie genialną postać Happy’ego) nie potrafił odrobić. Mianowicie nie za bardzo umiał on inscenizować sceny z efektami specjalnymi. W pierwszym, a szczególnie drugim „Iron Manie” wyglądały one jakby były zrobione nieco na pół gwizdka. Tutaj jest inaczej – mamy dużo świetnie nakręconych, precyzyjnie zmontowanych i co najważniejsze dobrze wykoncypowanych sekwencji, które chwilami mrożą krew w żyłach. Oczywiście jest w tym filmie parę słabości. Jednak umieszczając wszystko w konwencji kina komiksowego, można o nich równie dobrze zapomnieć. A wtedy okaże się, że seria o „Iron Manie”, a szczególnie części pierwsza i trzecia, to filmy w gatunku wzorcowe. Maciej Stasierski