Największym problemem filmu „Lion. Droga do domu” jest jego poprawność. Chłodna, a może wręcz lodowata kalkulacja, co zrobić i jak to zrobić, żeby widza zmiękczyć i rozczulić. Które struny pociągnąć, żeby wydać czysty dźwięk rozpaczy, który klawisz nacisnąć, żeby odwołać się do najprostszych uczuć. Ja byłem twardy: nie dałem się naciąć na te wszystkie dźwięki sad piano i łzy głównego bohatera, ale, wychodząc z sali, spotkałem się z wrogimi spojrzeniami, więc pewnie stoję w opozycji.
Film bowiem cel ma naprawdę szczytny: na przykładzie prawdziwej historii stara się ukazać nam wszystkie smutne obrazki tego świata: od biedy, przez problem osierocenia i głodu, na chorobie psychicznej kończąc. Żaden z tych wątków nie może jednak wystarczająco wybrzmieć, gdy wpychany jest nam do otwartych ust zaciśniętą pięścią. Fabuła, choć oparta na faktach, jest perfidnym zbiorem klisz, smutnych twarzy i wychudzonych dzieci widywanym co najmniej ”naście” razy rocznie w kinie przy każdej okazji. Brak tu jakiejkolwiek innowacji, a nawet pomysłu, bo obraz wpisuje się w nurt znany powszechnie jako: „smutny film o człowieku, który mimo przeciwności losu osiągnął cel”.
I to naprawdę wielka szkoda, bo zapowiadał się fantastycznie. Pierwsze 30 minut filmu, składające się na retrospekcję głównego bohatera, jest naprawdę udane. Wygląda kapitalnie, jest nieźle zagrane i co najważniejsze fabularnie szybko płynie i prawdziwie ANGAŻUJE. Gorzej zaczyna się, gdy wracamy do czasów obecnych bohaterom – książka najwyraźniej niedokładnie tłumaczyła, co działo się z młodym hindusem w tym czasie, bo w odróżnieniu od pierwszego aktu, tu film nie wie zupełnie, co chce robić. Mimo bite 1,5 godziny nie potrafi opowiedzieć składnie historii, interesując przy tym odbiorce, a nawet cokolwiek mu tłumacząc. Motywacje są całkiem niezrozumiałe, bohaterowie robią rzeczy sprzeczne z ich cechami, a protagonista jest niesamowicie antypatyczny, przez co nie interesujemy się jego losem i nie kibicujemy mu w tytułowym powrocie do domu. Reżyserowi bardzo często zdarza się wypuszczać nas w pole, naprzemiennie kładąc nacisk na wywołanie bezmyślnych łez za pomocą zbyt nachalnej narracji i serwowanie kolejnych deus ex machin, które są dla niego jedynym sposobem na popchnięcie opowieści do przodu.
Kolejnym problemem są bohaterowie, a właściwie ich całkowity brak – i nie jest to problem aktorstwa (bo to ma się nie najgorzej), co raczej scenariusza i jego dziur na pół ręki. Tak głośne nazwiska reklamujące film to raczej postacie epizodyczne, a większość z nich ma ten problem, że albo nie wnosi kompletnie nic (postać chorego brata) albo zostaje zwyczajnie okropnie przedstawiona, robiąc filmowi więcej złego niż dobrego (fenomenalna, piękna, cudowna, jedyna Rooney Mara i jej związek z Patelem). Nasz sam główny bohater też nie jest specjalnie ciekawy i na poszczególnych etapach jego życia możemy przypisać mu jedną – maksymalnie dwie cechy, które mówią o tej postaci wszystko. Nie pomaga też nieco drewniana gra Dev Patela, oparta przede wszystkim na otwartych ustach i smutnych oczach.
Ale narzekam i narzekam, a nie bawiłem się na nim aż tak źle, a momentami nawet naprawdę dobrze. Piękno hinduskiego brudu we wspaniałych kadrach przedstawia tu Greig Fraser, autor zdjęć do takich perełek jak „Foxchatcher” czy nadchodzące „Rouge One”. To one przede wszystkim robią tu zacny klimacik (w części azjatyckiej filmu, czyli tych wychwalanych retrospektywach), sam film, mimo wyciągnięcia mu tylu brudów, momentami daje radę, a uciekanie się do prostych zabiegów czasem wychodzi mu nawet na korzyść. Niemniej jednak najbardziej z „Lion. Droga do domu”, będę pamiętał właśnie drogę – moją własną, autobusem linii 179.
Ocena: 4/10
Maciej Roch Satora