O czasach współczesnych wielu dziennikarzy filmowych mówi, że jest to „era seriali”. Telewizja przejmuje całkowitą kontrolę nad X muzą – Netflix, HBO, Amazon powoli stają się głównymi graczami także na rynku filmów fabularnych. Budżety takich seriali jak „Gra o tron” sięgają sum, o których w telewizji nawet się nie śniło. Sum, które dotychczas były zarezerwowane dla tego wielkiego Hollywood – tego od Oscarów, tego od blockbusterów. Nie zaś tego od Emmy i gorszej części Złotych Globów. Sytuacja jest więc teoretycznie jasna – seriale stają już w jednej linii w filmami…czy aby na pewno wszystkie?
W tym kontekście szczególnie warto spojrzeć w kierunku tych rzeczy, z których w telewizji (próbujemy?) chcemy się śmiać. Czy komedia zmieniła się tak znacząco, jak telewizyjny dramat? Oczywiście są przykłady, które dowodzą, że tak – „The Office” Ricky’ego Gervaisa, „Louie” Louisa C. K. czy „Veep” z genialną Julią Louis Dreyfus. Jednak jądro telewizyjnej komedii pozostało…w przeszłości. Powiedziałbym więcej – o wiele osłabiło swoją siłę oddziaływania. Jeszcze w latach 80. i 90. najważniejsze propozycje amerykańskiej telewizji w gatunku komedii były sitcomami. Jakby ich nie nazwać – imieniem głównego aktora („Mary Tyler Moore Show”, „Newhart”) lub bohatera („Murphy Brown”, „Frasier”) czy tytułem bardziej odnoszącym się do tematyki („The Golden Girls”, „Cheers”, „Przyjaciele”) – wszystkie opierały się na dwóch bardzo ważnych komponentach. Pierwszym zawsze był pomysł, za którym szedł wyśmienity scenariusz oparty w w całości na wybitnie skonstruowanych sekwencjach dialogowych. Drugim z kolei była obsada składająca się z dobrze wyszkolonych, rozumiejący się aktorów. Ile wtedy było wykonawców z niesamowitym timingiem komediowym? Niesamowite!
Spójrzmy chociażby na przykład moich ukochanych „The Golden Girls”, które w Polsce funkcjonowały jako „Złotka”. Z wyżej wymienionych tytułów ten konkretny był propozycją najbardziej ryzykowną. Któż bowiem chciałby oglądać kolejne serie (w końcu było ich 7 po minimum 25 odcinków) opowiadające o życiu kobiet w przedziale od późnej pięćdziesiątki do wczesnej osiemdziesiątki. Jednak propozycja była na tyle dobra scenariuszowo, że „chwyciło” i perypetie Dorothy, Rose, Blanche i Sophii przez 6 sezonów oglądało po kilkanaście milionów ludzi w USA, a finał przyciągnął przed telewizory ponad 27, co jest do dziś 17 wynikiem w historii amerykańskiej telewizji. Przy tak na pozór trudnej do sprzedania fabule, scenariusz i dobór obsady był kluczowy. Okazało się, że czerpiąca z własnych doświadczeń Susan Harris (twórczyni tego serialu) nie tylko była genialną scenarzystką, ale też dobrze dobrała aktorki. Dorothy zagrała weteranka telewizji Bea Arthur, która miała za sobą już jeden bardzo udany serial „Maude”. W rolach Blanche i Rose wystąpiły znane właśnie z „Maude” i „Mary Tyler Moore Show” Rue McClanahan oraz Betty White (jedyna wciąż żyjąca aktorka z głównej obsady), a Sophię stworzyła korzystająca z pierwszej swojej wielkiej telewizyjnej roli Estelle Getty. Te cztery panie zdominowały telewizję w okresie 1985-92. Nie oglądało się wtedy w USA nic innego, a przecież był to sitcom. W dodatku sitcom skierowany do określonego grona odbiorców, które z biegiem lat poszerzało się w zaskakujący sposób.
Opisałem ten przypadek, żeby spróbować dowieźć jednej rzeczy, która w kontekście amerykańskiej telewizji jest absolutnie niezaprzeczalna. Seriale rzeczywiście ruszyły do przodu, pod względem produkcyjnym, obsadowym, w końcu finansowym. Ale dotyczy to jednak głównie seriali dramatycznych. Komedie albo mają problemy identyfikacyjne, jak chociażby raz za razem zmieniający kategorię w nagrodach Emmy „Orange is the new black”, albo spoczęły na laurach i konkurencja po stronie dramatów im „odjechała”. Czymże są przecież takie seriale jak „Jak poznałem Waszą matkę” czy „Teoria wielkiego podrywu”, jak nie braćmi tego co królowało w telewizji za Oceanem jeszcze pod koniec XX wieku? Powiedziałbym, że są wręcz ubogimi braćmi, bo seriale te (mimo niekiedy wielkiej popularności) nie mają nawet startu do takich klasyków jak „Złotka” czy „Przyjaciele”. Bo albo obsady są nie do końca dobrze dobrane, albo scenariusze po latach emisji zaczynają kuleć, by w końcu przestać śmieszyć. Piszę to bez satysfakcji, bo wciąż czekam na serial komediowy (naprawdę komediowy, bo np. znakomita „Siostra Jackie” kwalifikuje się do tego gatunku w zależności od minuty danego odcinka), który by naprawdę mnie rozbawił. Myślałem, że taką propozycją będzie „Współczesna rodzina”, ale z sezonu na sezon nadzieja znikała. „Veep”, który zgarnia w ostatnich latach wszystkie nagrody telewizyjnej akademii, ma potencjał, ale to nie jest ten sitcomowy humor. Nie czuć w nim nostalgii za prostotą z jaką kręciło się tamte seriale – z ustawioną na środku kamerą, którą nie manewrowano, a z której wychodziły rzeczy tak rozbrajające, że nawet najsmutniejsza dusza przy nich się przynajmniej uśmiechała.
Odtrąbienie przejęcia całego świata filmowego przez telewizję oraz Netflixa odłożyłbym na później. Przynajmniej do momentu, kiedy najgłośniejszy śmiech nie będzie wynikał z oglądania kolejnej powtórki „Przyjaciół”.