Pedro Almodovar od jakiegoś czasu nie jest w najwyższej formie. Smutno mi to stwierdzić, bo jego „Volver”, a szczególnie „Wszystko o mojej matce” to jedne z najwybitniejszych europejskich obrazów przełomu wieków, wysoko także na mojej osobistej liście ulubionych filmów. Tymczasem po jeszcze przyzwoitych „Przerwanych objęciach”, przyszła beznadziejna „Skóra, w której żyję”, a teraz mało zabawna, choć może minimalnie lepsza komedia (czyżby?) „Przelotni kochankowie”. Pół żartem, pół serio mówiąc Almodovar wybrał na temat swojego nowego filmu kwestię w Polsce chwytliwą – katastrofy lotnicze. Kiedyś śmialiśmy się z nich dzięki triu ZAZ i ich filmowi „Czy leci z nami pilot”. U Almodovara niestety śmiejemy się dużo rzadziej i zupełnie nie z tego. „Przelotni kochankowie” nazwałbym rodzajem seksualnej szarży starego reżysera wylewającego na ekran bardzo dużo frustracji. Zdarzają się w nim oczywiście momenty ciekawie, jest tutaj dobrze dobrana muzyka i widzimy twarze znane z poprzednich filmów hiszpańskiego mistrza, jak na przykład kradnącą cały film Cecilię Roth. Nie można też nie powiedzieć, że Almodovar jest sprawnym opowiadaczem historii. Jego film więc ogląda się w sumie dość przyjemnie. Niestety śmiejemy się na nim lekko mówiąc niezbyt często, a humor Almodovara jest dość czerstwy. Choć nie można odmówić mu ostrości i bezceremonialności. W „Przelotnych kochankach” wyśmiewane są wszystkie orientacje seksualne, wszystkie upodobania. Jednak, jak wcześniej zaznaczyłem, nie kwestie które wyśmiewa Almodovar są problemem filmu, a sposób ich wyśmiewania – mało odkrywczy, w sumie chwilami prosty, żeby nie powiedzieć, że prostacki. „Przelotni kochankowie” to być może film nieco lepszy od „Skóry, w której żyję”. Niemniej wciąż daleko mu do dawnych, wielkich dokonań Almodovara. Chyba warto by wielki mistrz na chwilę odstawił stołek reżyserski i przemyślał kierunek, w którym zmierza jego kariera. W tym momencie nie jest to dobry kierunek. Maciej Stasierski