„Michael Fassbender okradziony”, „Wstydliwa decyzja Akademii” – grzmiały amerykańskie gazety po nieprzyznaniu nawet jednej nominacji dla „Wstydu” Steve’a McQueena. Po obejrzeniu filmu jednak raz w życiu zgadzam się z decyzją akademików. Po genialnym „Głodzie” drugi film McQueena kompletnie rozczarowuje. Na polskim plakacie widnieją oceny: kontrowersyjny, niezapomniany, hipnotyzujący. Dla mnie jednak bardziej pasujące do tego filmu są określenia nudny, przegadany i pseudointelektualny. Nie odnajduję w nim kontrowersji, której wymagałbym od filmu na temat uzależnienia od seksu. Plastyczne, brzydkie sceny seksu wszak można było obejrzeć już u Bertolucciego w „Ostatnim tangu w Paryżu”. Widok mocno realistycznych scen łóżkowych już dawno nie szokuje, a McQueen jakby zdawał się myśleć, że można na nich oprzeć cały emocjonalny przekaz filmu. Oczywiście o bohaterze „Wstyd” można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jego życie seksualne należy do normalnych. Czy jednak jest to wiarygodne studium uzależnienia? Mnie to kompletnie nie przekonuje. Bardziej widać w jego przypadku wszechogarniający wstyd, ale zasługa w tym jedynie bardzo dobrego Michaela Fassbendera. McQueen swoim zupełnie nieznośnym stylem opowiadania nie pomaga w osiągnięciu dobrego efektu. Potrzeba było charyzmy i niesłychanego instynktu Fassbendera, aby uratować postać Brandona. I to się udało, w przeciwieństwie do samego obrazu. McQueen we „Wstydzie” stara się nie odchodzić od swojego reżyserskiego stylu. Problem w tym, że jego autorskie tricki tak genialnie działające w „Głodzie”, tutaj zawodzą niemal na całej linii. Sceny potencjalnie realistyczne we „Wstydzie” wyglądają efekciarsko i irytująco. Podobnie jak przeszywające w poprzednim filmie bardzo długie ujęcia i sekwencje, tutaj pozostają przegadane (jak potencjalnie bardzo ważna scena filmu w restauracji) lub przeciągane na siłe (jak ta, w której bohater biegnie ulicami Nowego Jorku). Problemem „Wstydu” jest też brak jakiegokolwiek kontrapunktu dla już niezbyt wiarygodnego głównego bohatera. Nie jest nim niestety długo broniąca swojej fatalnie napisanej postaci Carey Mulligan. Nie jest nim też jeszcze bardziej irytujący szef. Partnerem dla Fassbendera co najgorsze nie jest reżyser, który wrzuca bohatera w coraz to nowe, ze sceny na scenę bardziej idiotyczne sytuacje. Przez to Fassbender musi ze swoim bohaterem walczyć. On wygrywa natomiast sam film pozostaje rozmiękczony, nudny i pseudo kontrowersyjny. Michael Fassbender za wszelkie rzucone pod nogi kłody, które udało mu przeskoczyć, zasługuje na olbrzymie brawa. Nawet mimo to, że nie jest to jego najlepsza rola tego roku. Z kolei Steve McQueen musi odnaleźć się na nowo, gdyż być może miano nadziei współczesnego kina zostało mu przyznane nieco na wyrost…